Dobra sesja, taka naprawdę, naprawdę dobra, to w 50% dobry pomysł, w 40% sprzyjająca pogoda i w 10% inspiracja dziełami sztuki masowej. W naszym przypadku za inspirację posłużyły “Diuna” i “Gladiator”, a pomysł wziął się z głębokiej chęci odczarowania polskiego morza. Bo dla zdecydowanej większości polskie morze to w zasadzie 440km tej samej plaży, z drobną przerwą na klif w Orłowie i gofry w Mielnie. Sam byłem ofiarą takiego myślenia do czasu, aż napotkałem na swej drodze Beatę i Maćka.
Beata i Maciej postanowili zmienić moją opinię o polskim wybrzeżu i wynaleźli bodaj największą i najtrudniejszą do zdobycia wydmę – Wydmę Łącką.
Naiwnie wybraliśmy się na sesję w sobotę, w jeden z pierwszych weekendów swobodnych podróży i wypoczynku w miejscach dotychczas zakazanych. Efektem tego były absolutne tłumy w sąsiedniej Łebie, korek do wjazdu na parking, zatłoczony szlak pieszy, zatłoczona wydma i niebagatelne kolejki do punktów Toi-Toi. Słowem: apogeum.
Oto jednak byliśmy, sami naprzeciw żywiołu. Pierwszy przebłysk geniuszu nie należał jednak do mnie, a do Beaty i Maćka – postanowili zabrać ze sobą trzy rowery. Kilometry dzielące parking od wydmy przebyliśmy więc szybko, stylowo omijając pieszych naszymi jednośladami. Przypadł mi nawet w udziale zaszczyt transportowania sukni ślubnej, co niniejszym poświadczam zebranym wtedy materiałem dowodowym:
Nie samym jednak wożeniem sukni ślubnej fotograf żyje. Gdy więc znaleźliśmy się na rowerowym parkingu zacząłem tzw. preprodukcję, czyli bezradnie rozglądałem się dookoła szukając wydmy. Ta, którą widziałem, ogrodzona była sążną liną. “Monitoring!”, “Zakaz!”, “Strzeżona!”, “Zabronione!” krzyczały do mnie ozdobne tabliczki, a moje fotograficzne serce truchlało. Tyle przejechanych kilometrów, a tu bez przypału ani rusz!
Na szczęście wydma przy parkingu okazała się zaledwie wierzchołkiem wydmowej góry i już za zakrętem oczom naszym ukazał się może nie las krzyży, ale las wydm. A w zasadzie las i wydmy. Las zwykły, las niezwykły, bo ususzony, a wkoło niego wydm od wyboru do koloru. Piaszczyste wzgórza ciągnęły się aż po horyzont, nasza marszruta była wyznaczona linami i licznymi skupiskami turystów. Krajobraz był iście księżycowy i zupełnie niepodobny do morza, które znałem i plaż, które odwiedzałem dotychczas. Ekscytacja wisiała w powietrzu, piasek nie parzył naszych stóp i zaledwie kiloro gapiów fotografowało nas z ukrycia.
Fotografowałem też ja, zupełnie otwarcie. W gorącym, jeszcze dość wysokim słońcu, pośród martwych drzew, na pokrytych piaskownicą zwyczajną pagórkach, nad brzegiem morza i w końcu przy rzeczonych Łąckich wydmach. Niełatwo jest ukryć wszędobylskie liny, ale byliśmy nad wyraz wygimnastykowani i… bardzo szybcy. A Beata i Maciek już po kilku minutach zupełnie oswoili się z moim niewybrednym dowcipem i rytmicznymi klapnięciami migawki.
Kilka uśmiechów, przelotnych spotkań dłoni, parę kroków nad wodą i parę przy wydmie, chwila w portretowych zbliżeniach i już po wszystkim. Sesja stała się wspomnieniem, podobnie jak korki, tłumy, rowerowa podróż przez las, ciążąca na plecach suknia i otrzepywanie się z drobnego piasku. Zostają z nami chwile, zapisane w zerach i jedynkach, i takie dziwne poczucie, że nigdy już nie spojrzymy na żadną wydmę w ten sam sposób.