fbpx

Włoska robota

Włoska robota

Wszystko zaczyna się wczesną jesienią roku 2019. W skrzynce odbiorczej pojawia się zapytanie, marzenie każdego reportażysty – ślub we Włoszech. I to nie byle jakich Włoszech, żadne tam oklepane Rzymy, Wenecje czy inne Sardynie. To Włochy północne, górsko-jeziorne, wizualnie imponujące i jeszcze godzinę wcześniej zupełnie poza zasięgiem nawet najśmielszych marzeń. Odpisujemy więc drżącymi dłońmi i trzy dni później drżącymi nogami wchodzimy do gdańskiej kafejki i rozmawiamy o praktykaliach wyjazdu. Składamy podpisy pod cyrografem i zaczyna się najdłuższe wyczekiwanie w naszej karierze.

Prosto w serce

Plan zakłada trzydniowy pobyt nad jeziorem Como: dzień na sesję narzeczeńską, dzień ślubu i sesję poślubną już niejako na wyjeździe, dnia trzeciego. Plan nie zakłada niestety globalnej pandemii, która na naszym kontynencie swój początek miała w samym sercu Lombardii – regionu, w którym leży Como.

Obserwowaliśmy wiadomości o rozprzestrzeniającym się wirusie, o rosnących liczbach zarażonych, o zgonach, o kolejnych zamykających się miastach i ograniczeniach w podróżowaniu. W przeciągu trzech tygodni od pierwszych stwierdzonych przypadków Lombardia została całkowicie odcięta od świata, a z nią całe Włochy. Do ślubu zostało 6 tygodni – nie było szans, by odbył się w terminie.

Plan A → Plan B → Plan A

Z kwietniowego ślubu włoskiego zrobił się więc jesienny ślub w Polsce. Po paru miesiącach zapadła jednak decyzja, że nie po to się planuje ślub nad jeziorem Como, żeby robić ślub w Polsce. Powróciła więc pierwotna koncepcja, z nową datą i nowymi problemami – paszportami covidowymi, szczepieniami, przekraczaniem granic i pozostawaniem na terenie Włoch dłużej, niż na czas przejazdu. Kwestii do rozwiązania i przemyślenia było mnóstwo, ale po mniej więcej 200 wymienionych mailach byliśmy gotowi do działania w każdym najmniejszym detalu. W ramach rozgrzewki odwiedziliśmy ponownie Gdańsk na spontaniczną sesję stoczniową i przypieczętowaliśmy ją solidną porcją już niemal włoskiej pizzy. Byliśmy na ostatniej prostej – trzeba było tylko czekać.

Z ziemi polskiej

1250 kilometrów to 13 godzin podróży. Nie do końca wierzymy, że naprawdę jesteśmy w trasie, ale w końcu, po tym całym wyczekiwaniu docieramy do Tremezzo wczesnym, majowym wieczorem. Mamy fenomenalny widok na jezioro i dziki parking, który stanie się bohaterem tej historii już jutro. Od razu też odkrywamy pizzerię położoną nad wodą i nie opuszczamy jej przez kolejne dni – to nasza główna stołówka. Noc pełna jest nerwowych przewrotów z boku na bok, a poranek jest o tyle ekscytujący, co stresujący. Chwytamy jednak plecaki, sprawdzamy baterie, dokręcamy filtry, pukamy w obiektywy i uderzamy do miejsca spotkania by w końcu zabrać się do dawno zaległej pracy.

Romans romana, czyli romans włoski

Pogoda to takie 50/50 – ciepło i przyjemnie, ale w chmurach czai się deszcz. Z początku praży nas słońce, ale jeziorny wiatr pomaga utrzymać optymalną temperaturę. Spacerujemy więc ciasnymi uliczkami, schodzimy i wspinamy się po stromych schodkach i cały czas zastanawiamy się, gdzie kończy się ulica, a zaczyna czyjeś własne i osobiste podwórko.

Jest pocztówkowo, jest pięknie, jest inaczej. Monika i Piotr, nasi gospodarze i sprawcy tego całego zamieszania, to jednostki wybitne. Spontaniczność to ich drugie imię, zachowują się jakby wcale nie podglądały ich dwa obiektywy, nieustannie wymieniają małe czułości i przestają się śmiać tylko wtedy, gdy górę bierze włoski romantyzm. Splatają się w uścisku – trochę dla zdjęć, trochę dla samych siebie. Rozumiemy się w lot i wzajemnie nakręcamy, kolejne pomysły powstają naturalnie i nie mamy wrażenia, że cokolwiek tu jest pozowane czy wymuszone. Ot, jesteśmy w Lombardii na spacerze, czwórka przyjaciół w przeddzień wielkiego dnia. Podglądamy włoskie życie, robimy zdjęcia, żartujemy na nieodpowiednie tematy i prawie nie przestajemy chichotać. W ogólnie nie widać po nich jak długa droga wiodła do tego momentu i ile absurdalnych detali musieli zgrać w czasie i przestrzeni, żebyśmy byli teraz w tym miejscu.

The Italian Job

W nocy przed ślubem nasz „beauty sleep” przerywa Jacek informujący, że dzieje się coś wartego przebudzenia. Zwlekamy się z łóżek, jest około pierwszej nad ranem i na tarasie czujemy dziwne ciepło. Na dzikim parkingu obok naszej posesji płonie kamper. Widok jest przerażający, ale i majestatyczny. Płomienie powoli zajmują sąsiedni samochód, a potem kolejny – straż pożarna przybywa, gdy już nie za bardzo jest co ratować. Wszystko skrzętnie filmujemy i fotografujemy, więc Jacek rusza na pomoc służbom, pokazując zgromadzone nagrania, licząc na Order Honorowego Strażaka (z wł. Ordine del Pompiere Onorario). Orderu nie dostaje, ale mamy za to materiał, o którym bez ogródek można powiedzieć: „ogień”!

Niegościnny Grzegorz

Choć jesteśmy w dalekiej krainie, to polskość jeszcze z nas nie uszła – w ostatnich wolnych godzinach przed pracą wybieramy się więc z wizytą do George’a Clooneya, który ma willę w tych okolicach. Obchodzimy ją dookoła, zaglądamy przez murek, podglądamy z sąsiednich posesji, nic. Grzegorz nie wychodzi nam naprzeciw, nie przysyła służby z najlepszym espresso, nawet nie dzwoni na policję, by się poskarżyć. Zostawiamy więc Villa L’Oleandra, przywdziewamy koszule i jak w wiele innych dni idziemy do pracy.

Bella Italia

Z pozoru jest jak zwykle – poza tym, że jesteśmy we włoskiej willi, na której terenie pasą się konie i osiołki, a z wszystkich stron otaczają nas góry i wzgórza. Kręcą się ludzie, krząta się Para Młoda, ktoś się ubiera, ktoś zgubił spinki do mankietów, ktoś inny zgubił cały garnitur. Nie ma jednak pośpiechu, a widoki rozpościerające się wszędzie dookoła napawają bardzo specyficznym rodzajem luzu. Snujemy się więc trochę, podglądając tu i ówdzie przygotowania i dopiero na kilka minut przed odjazdem wszyscy orientujemy się, że czasu zostało naprawdę niewiele. W zasadzie jesteśmy spóźnieni. Wrzucamy piąty bieg i pokonujemy górskie, kręte dróżki w rekordowym tempie pamiętając, by przed ostrymi zakrętami zatrąbić ostrzegawczo.

Ceremonia odbywa się nad jeziorem, bo jakżeby inaczej. W niedalekim tle majaczą Alpy, nad uchem bzyczy dron, przyświeca włoskie słońce, a włoski wiatr rujnuje nam precyzyjnie układane fryzury, ale jesteśmy tu i wiemy, że ten dzień nie może się nie udać. Z pozoru robimy więc swoje i markujemy profesjonalizm: obserwujemy wydarzenia, dokumentujemy co porabia Para Młoda, łapiemy nieco widoczków i przepływającą chybcikiem motorówkę, fotografujemy detale i półnagiego faceta opalającego się tuż za miejscem ceremonii. W głowie jednak mamy tylko jedno pytanie: czy robimy wystarczająco dużo? Czy na pewno złapaliśmy wszystko? Z dwóch kątów i w dwóch kopiach? Okoliczności są niesamowite, gdzie się nie odwrócić to na oczy pcha się coś pięknego – żal byłoby tego nie uwiecznić.

Pasta la vista

Bywaliśmy na wielu uroczystościach w wielu wyjątkowych miejscach, widzieliśmy wymyślne suknie, drogie garnitury, luksusowe sale i wykwintne dania. Nigdy te bogate ozdobniki nie przesądziły o tym, że wesele było wyjątkowe, goście bawili się cudnie, a Para Młoda na każdym zdjęciu emanowała szczęściem i miłością. Ładne miejsca, ładne rzeczy i ładni ludzie zdecydowanie pomagają zdjęciom czy filmowi, ale żeby nasz materiał zyskał ponadczasowy wymiar nie wystarczy spotkać się w egzotycznym kraju i odwiedzić modnego barbera. Niezbędnym składnikiem jest klimat, nastrój, energia – trudny do oddania słowami, szeroko rozumiany „flow” całego wydarzenia.

Naturalnie, jako reportażyści lubimy, gdy się nas lubi i gdy Para i goście od razu łapią z nami dobry kontakt, a lotny dowcip i przyjazne pogawędki nie ustają do końca naszej pracy i trwają dalej, już po fakcie. W zupełności wystarczy nam jednak, by te pozytywne wibracje występowały po drugiej stronie obiektywu – wśród zebranych weselników i między nowożeńcami. Widzieliśmy wiele naprawdę cudownych uroczystości, podczas których jakieś napięcie wisiało w powietrzu i utrudniało wszystkim skupienie się na przeżywaniu w pełni tego, co właśnie się dzieje. Panny Młode stresujące się każdym najmniejszym opóźnieniem, Panowie Młodzi wiszący na telefonie i dopinający kwestie organizacyjne, rodziny wytrząsające się na obsługę o jakieś trywialne szczegóły – to niestety dość popularne widoki w tym pełnym emocji dniu.

Mogłoby się więc wydawać, że na ślubie wymagającym dopięcia tak wielu szczegółów i odbywającym się tak daleko od najbliższego uczynnego sąsiada, który pożyczy igłę i nić albo szklankę cukru – emocje powinny być zupełnie skrajne. A jednak, choćbyśmy szukali z dużą lupą, nie doszukalibyśmy się w Tremezzo stresu, napięcia czy nerwowości. Wszyscy zebrani zdawali się funkcjonować na zupełnym luzie. Nikt tu nie krzyczał, nikt nie zerkał na zegarek, każda chwila była doceniana i smakowana jak dobre wino w rozsądnej cenie. Najwyraźniej włoskie, górskie powietrze działało znieczulająco, eliminując wszelkie stresogenne czynniki. Atmosfera była urlopowa i choć poczucie obowiązku było w nas bardzo silne to gdzieś w głębi czuliśmy dziwny spokój – jakby wszystko miało ułożyć się po naszej myśli.

Polacy na uchodźstwie

Wesele za granicą rzecz jasna ma swoje prawa, ale ma też i obowiązki. Obowiązkowo była więc strawa, serwowana przez zmyślnego szefa kuchni, który jak na złość był z Francji i nie zaserwował nam pizzy. Obowiązkowa była muzyka i radosne tańce, rozmowy przy winie lokalnym i rozmowy przy wódce z importu, obowiązkowy był też tort o smaku tiramisu, bo jakżeby inaczej, być we Włoszech i nie spróbować wybornego tiramisu?

Były dyskusje przy stole, były dyskusje w plenerze, była kontemplacja widoków, były przerwy na zdjęcia, były regularne posiłki i przerywniki poetyckie. Muzykę zapewniał DJ Spotify i wraz z kolegą, Głośnikiem Bluetooth, pokazali wszystkim zebranym, że do dobrej zabawy nie trzeba ani zespołu, ani nagłośnienia za wielkie monety. To byli odpowiedni ludzie, w odpowiednim miejscu – i nie trzeba im było niczego więcej, niż swojego towarzystwa.

Dzień wczorajszy

Wszystko co piękne musi się kiedyś skończyć. Wybawieni i nieco jeszcze umorusani pozostałościami po tiramisu, po północy zostawiliśmy weselników i udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Nieco nerwowy, bo co jeśli czegoś nie zarejestrowaliśmy? Co jeśli zawiódł sprzęt lub co gorsza – jeśli my zawiedliśmy? Bryza znad jeziora pomogła nam jednak w końcu zasnąć i nabrać sił przed ostatnim dniem na włoskiej ziemi, z której mieliśmy wrócić do Polski.

Zwieńczeniem i klamrą naszego pobytu była sesja poślubna. Kierunek: Isola De Comacina, niewielka wyspa położona równo 100 metrów od stałego lądu. Przybywamy do przystani pełni nadziei, która szybko ustępuje miejsca frustracji – nie ma łodzi, która mogłaby nas zabrać na drugą stronę. Wykonujemy kilka nerwowych telefonów, korzystamy z pomocy osób trzecich, bardziej płynnych we włoskiej sztuce negocjacji, i w końcu ustalamy, że kapitan dobrodziej jednak do nas przypłynie. Czekamy więc.

Słońce praży bezlitośnie. Panuje powściągliwość, a nawet umiarkowana asceza. Spotykamy się przed południem i wszyscy nosimy oznaki intensywnej nocy. Brakuje nam energii, więc nadrabiamy humorem i stawiamy na sesję w trybie leżanym, wypoczynkowym – więcej siedzenia i dobrzewyglądania, mniej biegania, dynamicznych gestów i dramatycznych przebiegów przed obiektywem. Otoczenie wspiera nas w tym zamyśle, bo co rusz znajdujemy ławkę, murek albo wygodną skałkę. Rozkoszujemy się bryzą, widokami, cieniem oliwnych gajów, brakiem turystów. Chłoniemy klimat i trochę już tęsknimy za tymi naszymi Włochami, za naszym Como, za naszą Tremezziną. Bo już przecież je oswoiliśmy, zapisaliśmy w pamięci, wyryliśmy swoje inicjały w tym krajobrazie i tak jak my zabieramy go ze sobą w sercu, tak i tu zostaje kawałek nas.

My co prawda nie mówimy po włosku, ale nasz lektor jak najbardziej. Możecie więc przeżyć naszą włoską przygodę w jej ojczystym języku, a przy okazji sprawdzić, jak nasi bohaterowie prezentują się na srebrnym ekranie!

Bella Italia

Kupujemy pamiątkowe magnesiki, włoski makaron, włoską mąkę i włoskie wino. Potem wracamy do Polski w ciszy. Panuje nastrój, jakbyśmy właśnie przeczytali absolutnie fascynującą książkę lub pożegnali bliskich przyjaciół na kolejowej stacji. 18 miesięcy przygotowań i wyczekiwania, setki wymienionych maili i wspólna przygoda zbliżyły nas do siebie. Monika i Piotr stali się częścią naszego świata nie tylko jako klienci, ale jako bratnie dusze. Połączyło nas offowe poczucie humoru, pociąg do nieoczywistości tego świata, słabość do dobrej kuchni i pięknych miejsc, a także ogromny, wewnętrzny luz. Rozmawiało nam się świetnie i nie nudziliśmy się ani minuty. Biorąc pod uwagę ilość żartów, które wymienialiśmy to dziwię się, że mamy z tego wyjazdu jakiekolwiek poważne czy romantyczne ujęcia.

Nasz włoski wojaż to jedna z tych sytuacji, gdzie gwiazdy układają się tak, jak powinny – w gwiazdozbiór Wielkiej Margharity Z Parówkami. Odpowiedni ludzie trafiający na odpowiednich rzemieślników. Z Moniką i Piotrem moglibyśmy robić reportaż w Koziej Wólce i zamiast pizzy jeść tosty z serem i musztardą sarepską, a nadal byłby to cudownie spędzony czas.

To była przygoda życia nie dlatego, że zwiedziliśmy malowniczą okolicę, ale przede wszystkim dlatego, że byliśmy tam właśnie z nimi. Widzieliśmy ich miłość, a nawet mogliśmy dołożyć swoją cegiełkę, by tę miłość zachować dla kolejnych pokoleń. I już nie możemy doczekać się kolejnego spotkania – choćby i w Koziej Wólce.

o nas ja IMG 9457 1
16 comments
  1. AVATAR

    Piękna historia pięknej miłości pięknie pokazana i opisana.
    Gratuluję autentycznego przekazu.
    Brawo kamerzyści 👏👏🍾🍾

    • AVATAR

      Staramy się jak możemy, ale koniec końców gdyby nie ludzie po drugiej stronie to nie byłoby czego pokazywać i opisywać. Tutaj praca stała się przyjemnością 🙂

  2. AVATAR

    Może to i Wasz blog, ale dla nas bedzie tak piękna pamiątka jak same zdjęcia i filmy. Oczka się pocą, serce szybciej bije a pod koniec robi się tak troszkę smutno, że to już było a nie dopiero będzie…

    Widzimy się w Koziej Wólce, my weźmiemy toster a wy kupcie musztardę ❤

  3. AVATAR

    Pięknie dziękuję Wam za przesłanie relacji z tak cudownych dni Waszych dzieci. Życze Im aby ich całe życie było tak cudne jak tych kilka dni. Jestem zachwycona. Jeszcze raz piękne dzięki. Gorąco pozdrawiam.

  4. AVATAR

    Cóż to za wspaniałą historia , całkiem jak bajka i to w kilku ekscytujących rozdziałach ! Bajka, która naprawdę się zdarzyła , a teraz na nowo podsycana barwną opowieścią uwiarygodnioną pięknymi zdjęciami.
    Ja, mamą I teściowa też tam byłam. Wszystko jest prawdą.
    Piękne dzięki za odkurzone wzruszenia.
    I cudownie, że tę opowieść zakończyliście Panowie wspólną fotografią.

    • AVATAR

      Bez Państwa i bez Państwa dzieci ta impreza mogłaby wcale nie dojść do skutku, więc ta bajka to w dużej mierze również i Pani dzieło – z niecierpliwością czekamy na kolejne twórcze spotkania 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *